środa, 12 grudnia 2012

Wieczerza Saturna

Cichutko wystrzelona, nad kominem sadza
powoli opada na białą koszulę.
Trzeszczy sztywne od mrozu pranie,
gęstniejąca mgła zasnuła okolice
na wyciągnięcie ręki.
Pod stopami tylko śnieg
przemawia nieznanym językiem,
dreszcze serca łaskoczą dusze.
W góre po czterech kamiennych schodach,
do podstęplowanego pokoju,
z lodowatymi witrażami w przedwojennych ramach.
Jeszcze syczą i oddychają ciepłe potrawy,
najbliżsi kruszą, postacie świętych na opłatku.

Saturn niezapowiedziany gość,
bez pukania uchyla drzwi.
W tanecznym kroku,
zbliża się ku stołowi, krecąc piruety,
poprosi o dodatkowe nakrycie,
"chcę jeść i chcę być spożyty".

Jego ciało jednolite,
przyprawione światłścią,
pokryte połyskującym balsamem,
wyciśniętym z zorzy.
W powietrzu unosi się zapach
landrynkowego olejku.
Pod przeźroczystą skórą
nie widać tkanek ani kości.
Słychać spadające łańcuchy,
przekleństwa szybko znikaja z echem.

Saturn upłynniony w garcu ze złotem,
znowy wzrasta
plączą się kończyny,
wyrastające ze środka ożwionego pnia.
Najbliższym źrenice wirują w oku,
wypadają siwe włosy,
z przerażenia pękająca skóra szybko się goi,
mięśnie wiotczeją,
ze zmarszczek pociętych żyletką,
wypływa słomkowa herbata alchemików.
Tylko na chwilę wszyscy znikają,
jeszcze przed piatą powrócą.

Zapanował pokój,
nic się nie zmieniło,
tyle między nami różnic,
Saturn zakwitł owocmi wielu drzew,
zapraszając mnie poznaliście całego,
i ja poznałem was całych,
częstowaliście się mną i ja wami.
Pokochaliście rozwodnika
teraz bez przeszkód jesteśmy jednym,
ucałowani przez Boskie Dzięciątko,
zrodzone w chwale dla tej ziemi.
Żegnając się pogłaskał Jezusa w stajence,
zapalił żarówkę w betlejemskiej gwieździe
wyszedł z wyprostowanym moralnie kręgosłupem,
spacerując śladami światła.

"Beatus homo qui invenerit hanc scientiam et cui affuit providentia Saturni".*


*"Błogosławiony człowiek, który znajdzię tą wiedzę i na którego spłynie mądrość Saturna".
Aurora Consurgens


wtorek, 4 grudnia 2012

Jad, trucizna, choroby i lek

Jad
Z kącików ust Jaldaboatha,
spłynęła kropelka jadu,
skropiła iskierkę.

Iskiereczka zgasła,
zawstydzona i zimna,
ukryła się w ciastku z dziurką,
podobnym do aureoli,
upudrowana, zalana słodkim lukrem,
ugniatana i rzeźbiona szponami Sabaotha,
na starość stwardniała w masie perłowej,
którą szalony Saklasem połknął,
z resztkami światła.

Trucizna
Trucizna w pastylce,
każdej drobinie oddechu, pół słowie.
Sztywni w smutnych halucynacjach,
pierwsi rodzice, tato i mama,
nocą okładaja pasem, wyhodowane dzieci,
adoptowane pociechy,
by nigdy więcej nie śniły o Ojcu.

Choroby
Układy, przyjaźnie, przyklejone bratnie dusze,
krążą po żyłach przekazując wzajemne uściski,
zakochani w wijących się wokół kręgosłupa wężach,
kiedyś do nich dołączą,
rozgotowani w zupie ze śluźu,
pożarci na chwałę chaosu.
Szyszynka przestała puszczać soki,
zamiast serc, skwierczą skwarki,
osolony opłatek utknął w gardle.

Lek
Lek znaleziony w kieszeni,
duszy babcinego płaszcza,
przez downa Kuleczkę,
który palecem o palec wykrzesał iskierkę.
Nadzieja matka głupich,
co nie mają zdania, nic do powiedzenia,
nie pytają już o drogę, milczą.
Z gojącymi się ranami,
czekają jak wierne psy,
przed drzwiami z kwitnącą różą,
cieszą się że to początek,
kolejny krok w siedmiomilowych butach,
żółte światełko z samego środka znowu pulsuję.


czwartek, 22 listopada 2012

Transfiguracja Gustava M.

Z pierwszej Tetrady, Matki wszystkiego,
na kształt córki,
wyłoniła się druga Tetrada;
powstała więc Oktogada,
z której wyłoniła się Dekada*,
życzenia dla Gustava M.
na nie pierwszą już osiemnastkę.

Łysy fircyk,
frutarianin z ukrytymi w pępku
pestkami rajskich jabłoni,
po pojedynku w pojedynkę,
z kraterów na twarzy ociera proch,
sadzą na palcach podkreśla oczy,
martwy wróg boi się jeszcze bardziej.

Odwraca głowę,
nieruchomieje, zanika,
częściej milczy, a lubił przekleństwa,
Angelina z nadzieją, po głośnym upadku z trapezu,
błaga na kolanach by został,
mój kuglarzu, akrobato,
lewitujemy pod sklepieniem cyrku,
wtuleni w siebie, wysoko obok papierowych gwiazd.

Gustav M. nie słucha, zamiera.
Dawniej dandys, magiczny celebryta,
przyodziany w barwny mundur,
utkany z kolorowych nici,
delikatniejszy od pawich piór,
na pagonach w stopniu generała,
Wygodnie się rozkładał na lożach i w kościołach
na czas układał najtrudniejsze puzzle,
kolega Trąd zawsze przegrywał zakłady.

Tylko kilka sekund na jego ramieniu
huśtał się przeźroczysty blondynek
zdrapany ze ściany,
głowa w rodzinie mrówek,
ten drugi w nas,
kredą rysował swoje kontury.
Po tym spotkaniu Gustav odszedł na dobre.
Ktoś go zamordował?
może wyszedł ale wróci?
Ślad po nim zaginął obok kamienicy masonów
na tumskiej wyspie,
pod wizerunkiem lubieżnego transwestyty Andronika,
syna Sabaotha z buławą króla.

Andronik płaska rzeźba językiem po ustach krąży,
oblizuje policzki, zachęca do wejścia,
nim spadnie śnieg na Boże Narodzenie
albo eksplodują spocone manekiny
w zwierzęcych futrach,
a zamiast płatków róży, w powietrzu uniosą się
czarne fusy, strzępy spopielonej skóry.

W kamienicy ruch,
z piwnicy wychodzą ogolone z drobnych włosków pająki,
pod jedynką otworzyły się drzwi,
babcia obwiązuje jałowym bandażem niedokończoną ranę,
gaśnie światło.
Gustav M. już tu nie mieszka.
Biały Dominikanin liczy w pamięci,
wieczna statua,
przyjdź i złóż pod nią kwiaty.

*Marek Mag




poniedziałek, 5 listopada 2012

Manifest zatwardziałego serca

Zatwardziałe serce,
nieczysty krystalicznie organ,
obolały poruszyciel,
bije coraz mocniej, szybciej,
raniąc i okaleczając.
naczynie pocieszyciela, wibracjami rozbije
potrafi lewitować,
reszta członków jest zbyt ociężała.

Jeszcze bije ostatkiem sił dla nielicznych,
bo tej bezwzględnej większości nienawidzę,
pragnę ich obdarować popromiennym ciepłem
z ostatecznego końca,
które nocą spopiela sny,
zamieniając skórę w galaretę
nakarmioną rozczepionym atomem,
wyrywam języki za ostatnie życzenie,
wybijam zęby przy ostatnim kęsie,
wydrapię oczy na widok
wypalającej fali rozżarzonego oceanu.

Zimne ale ciągle bijące,
ciałem poruszam choć jest odłączone,
od właściwego zasilania,
reaktora rzeźni,
rozbłyskuje ponad magnetyczną burzą,
wystarczy stara wtyczka, małe pragnienie,
kilka iskier, smród spalenizny,
koło licznika zaczyna się kręcić,
niedługo do drzwi zapuka inkasent elektryk,
wręczając małą książeczkę,
energetyczny śpiewnik pełen modlitw.

Zaczynam zwalniać,
przywalone gruzem zburzonych świątyń,
góra kamieni rośnie,
mój grobowiec jest coraz wyższy,
z niedopieczonych naleśników,
lepkiej truskawkowej krwi,
lęgnie się coraz więcej robonów,
odesłanych przez małego demiurga
na adres zwrotny.

Przygniecione i ukamieniowane,
przy rozległym zawale,
jeszcze sobie marzę,
o złotym strzale przyniesionym przez wiatr,
z pneumą dla nie bijących już gości.




poniedziałek, 29 października 2012

Rozpuszczony Logos

Spokojny, przy nerwowych otrzęsinach,
za przecinkiem, kropką i bez złego zakończenia,
leży światłością opalony Logos na spulchnionej myśli,
mały niestrawiony fragment z końca języka?

Odkrztuszenie, chrypa, kaszel zalany mocnym syropem,
szarpanie zębami wklęsłych policzków,
poklepywanie po plecach,
zbieranie w siłę śliny,
plucie na ściane, dzikie charczenie,
nie pomoże, jest za późno.

Kamień spadł z serca
wybałuszone oczy po wysiłku,
odchylona w tył głowa na sztywnej szyi,
łatwiej połykane pastylki,
język zwinięty w rulon,
kręty przełyk wyślizgany,
rozpędzony bobsleista, dociera do celu.

Rozpuszczony Logos wróg w porze dobranocki,
rozpoznany, przemieni trucizny.
Zakochany w wykopanym z grobu Ojcowskim słowie,
wyszeptanym na ucho wskrzeszonych dzieci z pusta tarczą,
bez symboli na szkolnym fartuszku,
podpalaczy trujących plonów, uciekinierów z dożynek,
po nie udanym obywatelski zatrzymaniu, nowej milicji,
zwerbowanej z pań przedszkolanek i wzorowych uczniów.


piątek, 19 października 2012

Życi

Kropka za zdaniem, śmierć błogosławionych słów,
pogrzeb tęskniącej za Ojcem intuicji,
dar Syna Zmartwychwstałego, obłożony wysokim podatkiem,
do dziś niezapłaconym, odsetki rosną,
może niebawem zbankrutuję?

Przy samym końcu
zaciśnięte na szyji szpony poborczyni,
z kwiecistymi tipsami,
zionie duchowymi resztkami,
wściekła i zgrabna w kąpielowym kostiumie,
wygolona okolicami bikini,
utopiła w swoim przydomowym basenie,
ostatnie wolne wyobrażenia.

Uwaga!
Nasz wewnętrzny kreator-kalkulator doskonale mnoży nas i dzieli,
ciągle się dostosowuje, trwa wiecznie włączony,
prawie nigdy nie przepala obwodów, korki nie wyskakują,
czasem robi sobię przerwę,
by się zregenerować, działać jeszcze lepiej,
całkowite wyłączenie jest niemożliwe.
Zebraliśmy wszystkie ziarenka,
przed nami kolejna, zasypana piachem plaża.

Nie przegrzewaj się jak demiurg w gorączce,
dostosuj do Boskiego planu,
wróć na koniec kolejki,
cierpliwie znosząc chudzielców, rozwodników z piekłem
i ich wymruczane pod nosem psalmy.
Złamany moralnie kręgosłup nie pozwoli na agresję,
młodzieńczo trądzik wystrzeli.

Leżąc jak rozsypane klocki,
czekamy na poskładanie ku jedni,
w słomkowej pustelni, sklepionej łodygami
z niedzieli palmowych,
które długimi korzeniami
czerpią bez końca wodę nie z tej ziemi.




środa, 10 października 2012

Brukarz Karpokrates

Pomodlił się i zjadł
krojąc mięso różańcem z małych żyletek.
W szparze między zębami,
zaklinowała się zsunięta z włosa cebulka,
przypadkiem zgryziona bywa gorzka i trująca.

Połknięty włos
należał do Heleny,
która zamieniła się
na świetliste ciało
z Janem Chrzcicielem,
tylko na chwile zachowując głowę.

Po pełnym przeobrażeniu i odpadnięciu od ciała,
przygarnięta przez Karpokratesa
mieszkała w lodowym tabernakulum
na górnej półce pustej lodówki,
tu pleśń i bakterie nie miały co robić,
więc się pożegnały rozkładając.

Zakochana głowa służyła,
światłem nocnej lampki,
ciepłem olejowego grzejnika,
wystawiona dla żartu wieczorem na oknie,
rozbłyskiwała jak morska latarnia,
mocniej niż fluorescencyjna Maria.

Karpokrates był dobrym mężem i pracownikiem,
układał bruk na krzywych chodnikach,
dróżkach donikąd.
Po zgryzieni cebulki zamiotły nim halucynacje,
wizje brutalnych orgii brodatych kobiet
z zrzucającymi pleśń, zamiast skóry wężami
wypełzającymi z każdego
otworu ich ciał,

Głowa Heleny
wypłakiwała resztki łez,
bez namaszczenia bez wilgoci,
wyschnięta skóra, odpadała jak tynk,
zapadały się policzki,
skleiły oczy.

Zarażony wolnym duchem nie wytrzymał,
oddał co mięsne mięsu,
a co duchowe – duchowemu,
lodowe tabernakulum od prądu odłączył,
różańcem z żyletek skóre pozrywał
jak rasowy święty,
pętelkę na szyję zarzucił,
guzik w rozporku zapiął,
nocnik podstawił,
stołek odepchnął.

Mały praatom znowu nie świeci,
brak mu napięcia.


sobota, 22 września 2012

Podwójni

Podwójni w dwójni,
razy cztery się przenika,
zachodzą i wschodzą nad puste świątnie, nieme targowiska,
teraz trochę dłużej z pełnią troski,
grzejąc spadające główki ze szpilek,
zdmuchnięte zimowym powietrzem, wygwizdanym przez Jana Chrzciciela,
bawią się w chownego ze smokiem Bazylidesem
odliczają do 365 za lodowaty wiatr Abraxasa mrożący chaos.

Pulsują cieniutko nakłute organy po przeszczepie,
dymią kominy mikro-krematorium,
dym zatruwa pole magnetyczne
niezaszczepionych jeszcze aurycznych istot,
papier ścierny zaciera kolor na skórze.

Kończy się serial z prawdą na ekranie
o pościgach przez żyły na zasznurowanych autostradach,
zanika prąd ale światło świeci
czarno białe pasy pochłaniaja telewizyjny obraz,
pojedyńczy już się nie mnożą.



środa, 12 września 2012

Całun

Dzięki Bogu że objawiasz nam swoje odblaskowo oblicze,
jesteś taki widoczny i nieruchomy,
przy najgłośniejszej ulicy,
szybie przetartej szmatą,
niedosuszonej topoli,
wytatuowanym ramieniu.
Nasza wola ukoronuję Cię Jezu i królestwo twoje tu będzie,`
z niedokończonym kacem po uroczystej intronizacji.

Złodziej Jezusowego oblicza, zawinięty w całun,
rozbawione dziecko na dywanie,
kocha Pana, pragnie go dotknąć
przenikać mocą, prześwietlić,
odpala mistyczny rentgen,
zdjęcie świętego wnętrza wysyła do Boga.

Prawie zaduszony, zrzuca oblicze fałszywego syna,
ten stary koc ma dziury, serca nie rozgrzeje,
teraz krzyczy jeszcze głośniej,
nie szukajcie lekarstwa wyrównującego oddech,
ślepch antybiotyków, nieświadomej szarańczy,
niszczącej nam żyzne pola.

Zostajemy tu rozkwitając w małym różanym pączku,
tuląc kochaną Żone,
oczekujac w pokorze na duchowy chwyt Chrystusa
wierząc że nawet ze złamanym karkiem
zmartwychwstaniemy.


niedziela, 9 września 2012

Mediumizm Heleny B.

Wywoływany zaduch,
nadchodzi w przerwie na jasnoczucie
wdycha jałowe powietrze, wydychając morowe,
szorstkie gardło przeciera na ślisko,
tiole i aminy inhalują do samego środka.

Heleny B czuję niepokój,
usta szeroko rozchyla w literze O,
bez zbędnych słów,
uśmiech wykroiła na odciętej głowie analfabety,
mruży powieki, łapie uciekające kolana,
podrzuca piersi, tupiąc końcówkami pięt.

Wykipiało mleko, przypalony garnek
materializacja gorących zacieków,
pełznie śmietankowo-budyniowa ektoplazma,
w kartonach po trumienkach,
walają się pocięte kończyny,
górka powyrywanych paznokci,
kępka włosów,
serce przytulone do płuc.

Helena B jest gotowa,
głęboko do nosa wbita igła
odbiera wołanie o pomoc.

Torsje na szczęście, jasnowęszenie
kości strzelają coraz głośniej,
rodzi się eteryczne maleństwo
z instrukcją montażu,
na razie oklejone słodkim syropem,
szybko się rekonstruuje, wzrasta,
korzysta z narzędzi duchowego zestawu,
nacina zmarszczki, wyrwanym paznokciem
przymierza kończyny,
serce poddusza na małym ogniu,
w płuca dmucha, rozdymając,
oczy na pustej twarzy tatuuje,
wreszcie skacze przez palmy na fototapecie,
prosto w czarną dziurę,

Helena B wymyśliła sobie
że uratuje nas wszystkich
nawróconych kanibali,
przed zagotowaniem
w zupie więziennych strażników.

Trzeba uciekać do świata
bez tłoku, kolejek i korków,
gdzie zaduch wisi w powietrzu zamiast krzyża.
a radio igielne ucho,
transmituje na żywo ostatnie tchnienie
już czujecie mrowienie spod uchylonych paznokci?

Mieszkają tu nie tylko zmarli,
których dobrze pamiętacie,
w odświętnym płaszczu, czystych butach,
odnajdziecie tu samych siebie z mlecznymi wąsami.



środa, 29 sierpnia 2012

Czerwona skóra, czerwony barszcz

W dobry dzień, na samym początku,
choć nie tak blisko kanionu Bryce.
Obok ziemi plemienia meteopatów,
ćwiartujących się wzajemnie,
krawędziami kamieni i skał,
nieodpornymi na takie okrucieństwo i pory roku.
Przy szosie gdzie martwe mulaki czekają aż zwietrzeją im kości.
Tam gdzie poszybował ozdobiony koralikami,
latawiec zamałych indian.
Mieszka bogaty w świetlistą brodę, pełną błyskających świetlików,
myśliwy albinos, nazwany po przemianie czerwonym niedźwiedziem,
najszybszy w ubieraniu futra.

Wyklęty ogniem przez brata, wodza i szamana Orła Bezszpon,
za oparzenia rozgniewnych oczu, czerwonym barszczem z gorącymi na wieki uszkami.
Oto początek gdy wszystko spowiła wyciśnięta mgła krwista jak stek,
skały i góry wykluły się z ziemi,
a niebo przestało rozpieszczać, zaatakowało!
Mrożąc lodem oddech z przeprosinami,
parzyło promieniami słońca wychłodzone ciało,
dusząc tchnienie, które przynosi wiatr,
nawet krew najstarszych mieszkańców stała się bardziej czerwona,
szybciej przepływa, mocno barwi skórę,
wypływając na koniec w kanionie.

Brodatemu niedźwiedziowi rozpina się futro, pękają guziki,
odsłania pępek, stwórcza pieczęć szamana na wzdętym brzuchu.
Myśliwy pogrążony w małym obłędzie,
zbiera kamyczki, karmę dla orła,
wyrywa złośliwie rogi jeleniom na rykowisku,
wynajmuje kabiny turystom za 30 dolarów,
nocami straszy, ryczy, podkrada jedzenie,
czeka na małżeństwo, podróżujących w miłością,
może zdejmą przekleństwo,
śniąc bez lęku o nagiej harmonii,
czerwonym i białym bracie bez futra i piór,
na wieki wygojonych duszach.



środa, 22 sierpnia 2012

Emigracja Asura

Bóg wystawił Asura na próbę,
nie dalej niż pies zaznaczył swój teren.

Był tam, czy go nie było?
Gdzie przeniknął, ścigając się w najdłuższym maratonie?
Do mety nie dobiegł,
zostawił w butelce gazowany dopalacz z żółci bydlecej.

Zbiegł przez igielne ucho by się na nowo narodzić,
zgolił włosy na plecach,
teraz jest szybszy od ryb w ocenie,
gryzie rekiny, żywi ludzkim mięsem z ich wnętrza,
polubił człowieka.

Przeziębiony zimnymi kąpielami,
zaraża bezdechem utopione płuca,
zatyka żyły zwalając z nóg, najlżejszych bez grzechu,
leczy szprycą w serce z wody świeconej,
bez nerwów dla zawału.

Ducha ugasił,
nosi mundur i lekarski fartuch.

Wołam, krzycze!
A wy i tak w bezruchu leżycie,
jak skrystalizowane drzewa z martwego lasu,
moi pacjenci,
na zawsze bezpłodni, ale ciągle z miłością.


czwartek, 9 sierpnia 2012

Wnuczek Archonta

Obok nie całą sekundę później ,
z pękniecia w spleśniałym chlebie,
wycisnął się dziadek Cierń,
z drożdżami dosypanymi do szpiku, potężny wzrastał,
szybką gimnastyką śmiertelnie zamęczył swój spóźniony cień,
w wydętym tobołku pełnym światła, obok emerytury,
złota spinka powstrzymuje Ojcowską darowizne,
przed rozlaniem na świat.

Z tyłu za skrzypiącymi kalanami,
mali archonci z kulami u nóg,
niegrzeczne wnuki,
które zamiast szczęki mają szuflady,
pełne spróchniałych przeklęństw,
poznali każde ludzkie słowo,
dzięki nim żyją unikając samozapłonu.

Dziadek Cierń
co przenika to ja jestem,
głowę posypałem waszym popiołem
z żmijowego plemienia pochodzę,
w chwale śpiewanych ofickich psalmów,
żyje bez wizerunku, lubie pocałunki w policzek.
Jestem Cierń ten jeden z wielu na głowie Chrystusa.

W bramie Tenhausera, atomowym wirze
rozgrzany bez świadomości, wnuczek
uciekinier z zastępczej rodziny Achametha
podpalił ogniem nowotworu feniksa
gniazdo pelikanów karmiących się ostatnimi
kroplami krwi.
Ptasiej mamie z anemią nie pozostaje
nic innego tylko znowu się zakochać.


poniedziałek, 6 sierpnia 2012

72 godziny po...

72 godziny po,
wężowa mama skróciła Uroborosa o głowę,
mocno wgryzając się w gardło by nie mógł połykać.

Tylko chwilę na skale rozgrzanej w słońcu
leży podsmażona ofiara przed życiem,
ostatkiem sił wypełza,
zrzuca skórę do mięsa,
skwierczy jad, rozgotowany śluz,
odrasta głowa.

Niezabezpieczoną mamusię zalewa krew,
jak Hetera po ablucji się pieni,
zanika czas dzieciobójczyni,
w ogonie na szarym końcu.

piątek, 27 lipca 2012

Przycisk do papieru

Na słomianym stole w pełnym słońcu,
obok barwnych kart z otyłymi hybrydami,
nietkniętego wiecznego pióra,
grubych zeszytów zapisanych nazwiskami
na które oczekuje gumka myszka,
pokolorowanych zdjęć córki
stoi z przerośniętą nad krajobraz aureolą
wysuszona główa przycisk do papieru.

Naczelnik w czarnym mundurze bez zmarszczek,
odgania muchę z ogolonej skroni by jej łaskawie nie zabić,
przygląda sie malutkiej głowie,
łapie za szczeciniaste włosy,
leciutko rozchyla usta
zagladając do środka szuka języka,
lekko potrąca,
ze szparki po oku wirując,
wypada szklana kuleczka z namalowaną źrenicą,
wysuszona skóra obciagnięta na filar, dotyka jak żywa,
podobnie do pożółkłego abażura z lampki stojącej na szafce
której szuflady pełne są oczyszczonych z mięsa kości dla psa.
Kiedyś miękka tkanka,
teraz udekorowana przez córkę motylami,
dla barwnego światła, radości tatusia.

Z otworków malutkiej głowy, unosi się zapach fig i moreli,
to znak,
kolejna wyrocznia bez wizji, nic już nie powie,
kończąc jako przycisk do papieru.

czwartek, 24 maja 2012

Consolamentum

Mnich Dominik
ususzony jak liść tytoniu
na dzień sznura,
sunie lekko nad ziemią ku wysokiej wieży,
kamiennymi schodami na ostatnie piętro,
śpiesząc z sakramentem namaszczenia,
dla młodziutkiej Wilczycy.
Przy końcu z pofarbowanymi na siwo włosami
uratowana od stosu czarownica trzyma straż,
grzejąc pstrykaniem uszy,
daje znak wejścia, uchyla drzwi.

Puste pomieszczenie,
lśni nabłyszczana sierść
zwisająca ze ścian,
czystych szyb nie widać w ramach,
odurza zapach podłogi
wypastowanej czerwoną pastą.

Rozbłysk,
świetlisty szlak,
rozciągnięta źrenica,
palce bez paznokci ułożone w znaku krzyża,
krzyk z gardła pozbawionego języka,
gęsia skórka, falują na szczytach włoski,
pot spływa,
kwitną róże w opuszczonym przez trupa łóżku.
Mnicha po ostatnim namaszczeniu dzwon zabije.

Za oknami wietrzą się opróżnione nocniki,
zepsute śledzie ślizgają na wypastowanych butach kata,
dym ze stosów rozgościł się w płucach,
głuchy inkwizytor zapytał czy Bóg swoich rozpozna?

Na klatce schodowej,
zawody jeszcze nie wybudzonych ze śpiączki,
winda zjeżdżają zawodnicy
zapakowani w plastikowe worki.




wtorek, 15 maja 2012

Wypluty

Skoncentruj swój obóz,
miejsce po zagładzie mateczko,
jeszcze mocniej ściskaj udami,
już ciszej tam nie będzie.

Stara landrynka przyklejona do stopy,
statek widmo wyrzucony na brzeg piaskownicy,
zaginiona grzechotka w kieszeni spodni,
odklejone siatkówka po wysiłku
klątwą Guimu na wieki, wieków.

Radosne zabiegi w klinice spełnionych marzeń,
psy wyjące w wietnamskich restauracjach,
dzwięk ubijanego schabowego na niedzielę.
Klepiąc się po dużym brzuchu mateczko,

zrozumiesz że to nie worek dla Nowego.

Obozowicz w pasiaczkach,
ślepy, niemy, nieruchomy i wypluty,
bez ostatniego namaszczenia,
nawet powieki nie zmrużył,
strasznie mu nudno i smutno bez braci.

Maszynka do mięsa zaczyna się kręcić,
zimny wiatr przynosi resztki zmielonych duchów
Chrystus dmie w róg bezustannie,
płoszac zabójcze instynkty, zapchlony zwierzyniec,
obrotowe tchnienie strzela do morderczej zarazy
by życie nam się jeszcze nie przejadło.


środa, 9 maja 2012

Caretas (pocałunek)

Pocałunek Boga
taki ojcowski w czoło,
pod zamiecione włosy,
wygniecione potem zmarszczki po wysiłku.
Lodowata skóra przymarzła do czaszki,
ofiarne usta mocno przywarły,
uwięzione zdrętwiały, sinieją,
syk, kapsel spada z butelki,
woda z perełkami gazu wypełnia płuca.

W mroźny wieczór,
przed świętem słonecznego wykwitu na wardze,
rozbawione dzieci
na zamarzniętych okruchach rzeki,
widziały przez chwilę pod lodem,
utopionego starca, magika Niketasa
co dla nieskończoności przypalał
na dogasających stosach wyhodowaną brodę.
Oddał wszystko co posiadał,
mrugał okiem, złożył usta i całował,
skończył bez oddechu, głęboko na dnie rzeki.
Przy brzegu jego żona gorąco otulona,
z rozpalonymi piekielnie policzkami,
rozgrzewała własny cień,
całe małżeńskie ciepło,
zamieszkało w kącikach
jej ucałowanych ust

W dotyku Boga bez oporu czaszki,
pusta przestrzeń, hula wiatr,
topnieją lodowce,
mózg wycieka szparkami po cebulkach włosów,
kościste wnętrze komnaty,
rozświetla ogon rozżarzonej komety,
pocałunkom nie ma końca,
a głowa ukręcona na żyłach,
nakarmiona coraz cięższa,
spada na Boże Narodzenie
Dobrych Chrześcijan.



wtorek, 17 kwietnia 2012

Endura

Zrzucanie zbędnych kilogramów,
atrakcyjne modelowanie,
w oczach zanikanie,
przeźroczystego zmartwychwstanie.

Na ruchomych pasach czarno białej telewizji,
z dreszczem źrenicy spod sklejonych śpiochem powiek,
niedogaszonym ognisku spontanicznie spalonych harcerzy,
w blasku morskich latarni z wysp spustoszonych zarazą,
wspinając się na zebrę z końca najciemniejszej ulicy Hebdomady.

Przez ułamek sekundy,
wypatruj płomyka nad sercem świętych.
Głodny nie czekaj posyp głowę popiołem,
koła ratunkowe znikają z brzucha,
język staje kołkiem.

Czujesz to,
braterstwo na radykalnej diecie
wraca specjalnie dla ciebie,
grają na zwłokę spadając z drabiny Jakubowej.



środa, 4 kwietnia 2012

Przy drodze do Emaus

Esseński wujek, przyjaciel Józefa,
przegnał na starość,
wysuszone muchy ze szpilek,
opalone robaki z leżaków,
wyczesał wilgotny mech z gęstej brody,
opuścił samotnie ukrytą pod dębową korą.

Budzi pijanego magią Szymona bez siedmiu klas,
w zakurzonym rowie przy drodze do Emaus,
dotyka gnijącej skóry,
stężałej pod dłońmi jak galareta z topielca,
zmysł węchu nieaktywny, odór wywietrzony
w kącikach ust gotuje się piana,
schowany za siedmioma zębami wężowy język,
wije się i mieli, nie przestaje bełkotać,
w zaczerwienionych oczodołach
wirują szklane kulki,
błyskają zwodnicze latarnie.

Upojony i policzony,
siedem palcy, siedem oczu,
siedem włosów, siedem wewnętrznych organów,
słuchał grobowej muzyki ciała.
Serce nie biję, krew się nie tłoczy,
dusza na pół rozłupana, na dwa zaliczona.

Wstawaj to ten dzień, nietrzeźwy bracie.
pierwszy raz w życiu będziesz świętować.
Esseński starzec Szymona przebiera,
w spodnie na kant utrwalone,
pociemniałą, kiedyś białą koszule,
trzewiki z dziurą od spodu,
wróble się śmieją z takiego stracha.

Skrzypią kolana,
błysk w oku,
światełko w tunelu,
zakrztusił się tchnieniem, oddycha.

Zbliża się z wiosenna procesja,
tych, którzy wiedzieli i uwierzyli.


Wiersz zainspirowany fragmentami;
 Ewangelii Mateusza
 6, 22-23
12, 43-44-45
12, 25-26
Ewangelii Łukasza
24, 13-53

piątek, 30 marca 2012

Barbelo

W barze u smoka,
obdarty karciany łeb,
wypluta perła,
wygłodniały marnotrawny syn,
setke i zrazy,
objawienia u padlinożercy.

Płynie Barbelo w czółnie na dwa końce,
wypatroszony chleb składa w ofierze
do ostatniego okruszka,
mokre włosy wiesza na wierzbie,
suszy makaron z rosołu.

Na przesolonym licu pękają ziarenka
z tęsknoty za głodnym synem.
Kiedyś dla czci wytarzana w kredzie,
rozpisała tablicę na plus dziesięć.

Płynie korytarzami, kanałami, żyłami,
wypływa w kraterze,
błoną w oku widzi radioaktywne fale,
rozpoznaje fałszywe promienie,
wygrywa przy kręgosłupie z wężami w dwa ognie.
Poznała szlak od czubka głowy po mały palec u stopy.

Zagłodzony syn nie pożąda.
Tak mierzy bez gwałtów,
ku wybawieniu,
ku Sofi.

czwartek, 22 marca 2012

Przypadkowy sex

Przypadkowy sex,
dogrzewanie przyjemności,
oddech z rozwartych ust
wydaję dzwięk nie dla ucha.
Plazma zmaterializowana,
naelektryzowane nasienie wibruję.

Dotykanie, klaskanie,
miękko, wilgotno, sztywnieję,
całowanie, lizanie, ślinienie,
chwytanie kącikami warg,
pojękiwanie w krzyk,
mocniej, dłużej,
nad, pod, bokiem,
głęboko i przy wejściu,
śliskie ciała zjeżdżają po sobie,
już ostatni jęk, wybuch, rozerwanie,
skrót do śmierci, żerowanie,
i tak przypadkowo na chwilę,
jest dobrze.

Chwila i rozwija się
kolczasty drut podłączony do prądu,
nikt jeszcze nie pracuje.
szkielety wiszą na sznurku zamiast prania,
szeleszczą trupie worki, karnawałowe kostiumy,
niedożywione byty oczekują manny,
przebudzone w czarnych i lepkich od wilgoci celach,
stawiły się na apel.
snajper z wieży ma nadzieje że któregoś zastrzeli.

Myślokształty spulchnione
przez lepkie drożdze
rosną coraz większę,
pękają im kokony,
wyrastają kolorowe skrzydła jak u motyli,
za chwilę odlecą za bramę, kreowanej wyobraźni,
bez kształtów dla oka,
kolejny raz przemienione w hotelowe pluskwy,
zabrały się do pracy nad epidemią,
odwieczną zarazą bez miłości.

wtorek, 13 marca 2012

Rany sfer niebieskich

Rany sfer niebieskich,
transfer na wysokościach odpadów po liftingu,
duchowy pot na skroniach,
ropne zacieki na nadętych policzkach,
całusy w pękające wrzody
jad kiełbasiany,
gaz musztardowy,
tłusta uczta na zainfekowanej twarzy.

Nieświęte oblicze podtapiane we wrzątku,
wygotowało się i rozpływa w dłoni.
Odpadają warstwy sylikonowego tynku,
kolejny wypełnienie zmarszczek nie pomoże,
rany są za głębokie,
a sfery niebieskie za wysoko.

czwartek, 8 marca 2012

Moja Żona zwyciężyła

Moja Żona zwycięży,
tego co na wskazującym palcu,
ma czerwony, jaśniejący blaskiem paznokieć,
to mała lampka z której zwisa sznureczek,
pociągnij a rozświetli ci drogę do celu.
Wyniesiony na otmętach, piany mydlanego tsunami
ze słomianej rurki puszcza bańki,
przysłaniając niebo,
tam rysują się planety, tu kontynenty.
Kiedyś polizał lodową kostkę, rzucając ją jak kością,
1976 i jesteś mój nie na zawsze,
potrząsnął cierpieniem, Jezus nawet nie drgnął.

Moja Żona zwycięży,
dłoń za dłonią do trzeciej w nocy,
zaciskająca się obręcz na mózgu zamiast aureoli.
Szpieg z karkonowskiej krzyżówki,
co donosił na sex u obcych,
umiera, to nie trąd, bo zesztywniał jak pieta,
a martwy łabędź z jego kapelusza, złapał pierwszy oddech.
Włośnice z odrostami psich kłaków,
na nagich mięśniach,
krzyczą coraz głośniej o długu za ostatnie eony.

Gnozidołek pan tego co moje,
wziął wszystko,
ja już tylko pływam,
nosem zamiast, ustami oddycham,
noga za nogą,
ręka za ręką,
głową kręce na karku.

Moja Żona zwyciężyła,
Gnozidołek odpłynął, na mydlanym tsunami,
nic od nowa,
biorę się za sprzątanie,
Moja Żona zwyciężyła,
tego co porusza członkami, figurki Jezusa
to mój nie przyjaciel zwyciężony Miłością.


Dla ukochanej Żony Moniki, która zwyciężyła!

wtorek, 21 lutego 2012

Wariaci na śniegu

Wariaci na śniegu,
poirytowana zabawa w środku lata,
konik na biegunach, dyliżans saneczki,
karłowate śnieżynki, lalaunie naciągaczki, czapeczki z gazety,
za murem przy neogotyckim gmachu z bordowej cegły,
w oknach płatki rozbitych szkiełek, połamanych kwiatów,
rozpadających się pączków lotosu.

Zabawy doglądają
zakonnica z nocnikiem, która nigdy nie popuszcza,
psychiatra udający fryzjera

w futrze z przypalonych włosów,
naczelnik z mokrym wąsikiem,
na którego sikają złote promyki,
przetapiając kolejną, niewyraźną twarz.
Czasami dozorcy się rozpuszczają
a wolni pacjenci szaleją.

Po drugiej stronie muru,
ojcowizna, sianokosy, pies na suce,
potem wykopki i tak od rana.
U wariatów na śniegu poruszenie,
machają porzuconymi protezami,
puszczają szklane oko,
Wchodźcie przez ciasną bramę mówią,
po uniżonym gościu,
depcząc go będziescie wywyższeni.




piątek, 17 lutego 2012

W małżeństwie

W małżeństwie ciągle od nowa,
Miłość, pokój, wierność,
nawet uwodzeni silnym drżeniem,
po trzęsieniu ziemi napominają.
Tak wibracje poznają ciszę
a ciała małżonków rozgrzany koc na łące,
nasłuchują gwaru z mikrootchłani,
szukają zagubionego słowa, spoiwa.
Czasami krajobraz się krystalizuje,
wtedy usłyszą tylko siebie,
wszystko widzące,
tajne stowarzyszenie owadów, robaków i roślin klaszcze,
podziękują ukłonem.

Statek kończy rejs i znowu odpływa do ojczystego portu,
kiedyś zdążą tam na czas,
ratując wiecznych marynarzy przed pęknieciem wątroby,

ladacznice z tawerny zaczną ich kochać,
a siny frachtowiec jeszcze raz odpynie w dal.
Małżonkowie widzieli go ze skruszonego klifu,
który jęczał błagając o litość,
pożerające fale, kęs za kęsem, bez litości.
Zostali tam na chwilę,
wieczorem kieszeń oceanu zaprosiła,
przejrzałe kolorami słońce,
a litość boska częstowała jego ofiarą
ze słonego tabernakulum.

Nietrzeźwy strach i monidła,
wiją się, przyklejają do ciała
widelcem kłują skóre,
ta akupunktura uczy wcieleń,
i upuszcza ducha.
Uświęcone małżeństwo dla nowego państwa
jest niewidoczne pośrodku starej, nieruchomej widokówki,
czekają tam narazie,
ucząc kochać się jak najmocniej,
w przytuleniu na krańcu spróchniałej skarpy,
by mocarze powoli rozluźniali zaklęty uścisk.
Spacerując, szukają zaginionego słowa,

spoiwa.

Dla ukochanej żony Moniki


środa, 8 lutego 2012

Biały obrus

Chrystus od boga nienawiści,
zakatrupiony mały heretyk,
głaskanego przez babcię,
w codziennym rytuale, zmieniającej opatrunek
cierpiącą, cierpliwie jak święta,
nic nie pomaga.

Dojrzewa heretyk,
słucha i patrzy
tuż przed stłuczeniem skorupki,
szarpiąc jajecznice z najtwardszych jaj,
kury płaczą.

Na weselu biały obrus nakryto,
wylane wino, pokruszony chleb,
Chrystus podniósł wskazujący palec ku niebu,
zastygł z nieruchomymi ustami,
ale co mówił wszyscy słyszeli.

Zatruliśmy moi goście, rozmnożony pokarm,
kradnąc, plując, rzucając go pod nogi, depcząc,
nie dzieląc się nawet z psem.

Czas wszystko oddać, wyrzucić z mocą,
obmyć się,
niech to już nigdy wasze nie będzie.

Wznieśmy toast za młodych,
ból głowy zanika,
nagości się powstydzicie,
przenikam głębiej niż ciało,
unoszę nad kamienie pod, którymi nigdy nie leżałem,
jestem tu z wami na ratunek,
czasem wulgarny i przejrzały.

Stare jabłonie nabieraja rumieńców,
zagrzane robaki wychodzą przez okna.
Nauczcie się czytać, pisać i żyć
podam wam dłoń, rozruszam i kochać będe,
jak wy siebie nawzajem, przy Ojcowskim prawym boku.

wtorek, 31 stycznia 2012

Kochanek spod psiej budy

Kochanek spod psiej budy,
ranny i nieruchomy po zimnej nocy w kałuży krwi.
Kundel, któremu ukradł z miski kolację,
teraz go wiecznie podgryza.
Obok stoi młyn wybudowany z polnych kamieni,
z odciskami niewypieczonych dusz,
pachnie tu świeżym chlebem, jeszcze nie hostią.

Od samego początku, kochanek głodny był żony młynarza,
prawie nagiej, przysypanej tylko mąką,
pragnął jej ponad wszystko.
Gdy spała podkradł się do przykrytej workiem,
zaczął dotykać, zlizywać przyprawy,
ugniatał, tarmosił, pieścił ziarenko po ziarenku
aż wreszcie wybuchł w zakwasie,
trując najświętszy z pokarmów.
Boski okruszek spłynął krwią do żył,
napełnił ciała spod tabernakulum, ożywił.

Już odżywieni ciałem,
opowiadali że nigdy nie słyszeli
o młynie, młynarzu i jego żonie
za to znaja legendę
o świetlistych widmach
krwawiącego głupka i ścigającego go kundla
biegają w nocy polami,
koło kościoła po drodze krzyżowej
a wtedy w powietrzu unosi się zapach
uświęconej hostii przed ofiarą
i świeżego chleba na zakwasie.



piątek, 27 stycznia 2012

Echo z dziury w zębie

Echo z dziury w zębie,
pociemniało zatwardziałe oblicze,
porysowane widelcem, farba odłazi, tynk się kruszy,
We wnętrzu kanały, labirynty schowki dla igieł,
zakrzywiane czasem scieżki.

To stamtąd pokrzykują,
pokutnicy Boży, anachoreci w zimnych chitonach,
schimnich w kuklach z krzyżem na golgocie.
Maja dość zaropiałych słodkości,
czekalodowego jadu.

Nie dziw sie mówią, nie bój,
ucha nie nadstawiaj, ani okiem nie zglądaj
milcz i uwierz do serca zawsze mamy najbliżej,
wystarczy iskra.

Podejdź do lustra
otwórz usta, zajrzyj do środka
z dziury w zębie promienieje snop światła
rozjaśnia gardło, krtań i świeci głebiej
coraz głębiej.
Nie zaciskaj szczęki, nie ruszaj językiem 
to wydostanie się na zewnątrz.

środa, 4 stycznia 2012

Gnoza świętego Pawła

Gnoza świętego Pawła,
trwałe przepięcia,
tysiąc wat w ciele grzesznika
powaliło bazyliszka.
Otworzyły się grobowce świętych,
nikt nie pilnuje,
strażnicy śpią.

Na zardzewiałe zwrotnice
wtaczają się bydlęce wagony
pełne przewodników z gnozą,
stłoczeni mantrują zaklęcie o jeden oddech.
W ślepych zaułkach dworca
plują na martwych, zastępowi heretyków.

Święty Paweł otwiera kolejne drzwi,
na ustach ma palec,
Milcz! Nie hałasuj,
Zostań tu ze mną bez słowa.

Pomóż otwierać wrota,
podawaj wino i chleb,
składaj ofiare ze wszystkiego co posiadasz,
nie uwierzysz, ale nie ma tu nic twojego.

Służ jak najczęściej, otwierając wrota,
niech tłum się przemieszcza jak krew w żyłach,
a życie cudownie mieni,
bez ocen, świadectwa z czerwonym paskiem.

Bracie mój schodź coraz niżej,
do piwnic, katakumb, osmalonych lochów,
znajdziesz tam drewniany kielich,
naczynie bez stron,
napełnij je czerwonym winem,
pojąc dla przyjemności uzurpatorów,
widocznych w sztucznym świetle,
to ich wielki kciuk, przygniata małe ciałko,
a piwnice pełne są wyciszonych odpadów,
beczek pasteryzowanej krwi, odessanego tłuszczu,
wszystko to bogów i tylko dla nich.

W ciszy szukaj wyjścia,
popatrz w strone wychodków, obór,
poczuj smród nawozu,
weź nóż, przetnij twarde łono i czekaj.

Bracie nie raduj się, nie tańcz,
nie pij wina, nie jadaj braci mniejszych.
Powoli zanurz się w szambie,
nie otwieraj oczu nie patrz,
nie otwieraj ust, nie oddychaj, nie wąchaj,
brudu i smrodu się nie pozbędziesz.
Czekaj by Cię obudził,
przy miłość nie zaśniesz już nigdy.




Stosunek po transfiguracji

Stosunek po transfiguracji jest niemożliwy,
lekkość bytu na to nie pozwala
unosząc jak piórko na wietrze wiotczejące ciało,
Nie pomoże pocieranie skostniałymi kończynami,
uśpionego nie pobudzisz.

Nic nie wskórają zlekceważone zmysły,
lepkie i mięciutkie jak cukrowa wata.
Wiecznie sztywnego, wyobraźnią nie wskrzesisz,
gnije w grobie błogiego "ja".

Wiszą suche jęzory,
błyszczą zmanierowane ekstazą twarze,
białko przykrywa źrenice ,
nieruchomi w przysiadzie albo na baczność,
druhny, druhowie,
bracia i siostry,
zmarszczena duchowo sekta,
mantrujący ja jestem bogiem, ty jesteś bogiem.

A co kiedy przypili ostatkiem sił mistycznych,
w nieruchomym ciele,
jak zejść z ostatniego piętra
gdzie uczą o miłości, która kocha się z miłością.

Czy jest nadzieja?
Może spaść z firmamentu,
pilnując by nieznajomy już nigdy więcej,
nie posklejał i napełnił, naszego rozbitego naczynia.

Zeznanie heretyka

Nie uwierzyłem w Jezusa,
który na złość ożywiał gliniane ptaszki,
zaklęciem wysuszył na popiół syna Annasza,
a po zderzenu z jego prawicą dzieciaki,
padały martwe.

Nie uwierzyłem w Jezusa,
który chodził po słonecznych promieniach,
zrzucał kolegów z wysokiej wieży
by nieżywi unosili się i latali.
Beznadziejnie głusi saduceusze podsłuchiwali,
ryby przypływały już osolone
i że z zawodu był cieślą,
przybranym synem Józefa,
a Matka Maryja urodziła
przez igielne ucho.

Nie uwierzyłem w Chrystysa,
który przemieniał wodę
w orgiastyczny napój Dionizosa,
rozmnażał chleb i ryby
dla pięciu tysięcy głodujących,
wypędził z domowego ogniska
ogrzewające się tam demony,
nie zerwał przymierza
z żydowskim bóstwem Jaldabaothem,
dwunastu uczniów tańczyło
wokół niego w słonecznym kole,
a bankierzy zamiast kapłanów
handlowali w targowej hali
spowiedzią i modlitwami.

Gwoździe, młotek, wiadro z octem, włócznia,
krzyż, korona z ciernia
teraz wszystko tanio kupisz na wyprzedażach,
Boga to zauważy, nie lubi towaru z przeceny.
Zostanie cisza, łaska bez wiedzy
niczego tu już nie dotykaj, proszę!

Po tym przesłuchaniu Heretyk już na dobre
wyciszył się na stosie.


poniedziałek, 2 stycznia 2012

Chłopiec bez rąk

Jego matka,
podobno spała z samym diabłem,
pod monidłem męża,
przy błysku fleszy,
roztańczonych zawodniczek hula hop,
obok baletu wodnego w gumowych czepkach
w tryskającym szampanie,
złotym deszczu,
nagie bulimiczki sypały skórki od chleba
kołyska od Stalina czekała.
Demon zapłodnił i znikł?

Urodził się chłopak bez rąk,
w szpitalu matkę częstowano
herbatą i ciastkiem,
nie tylko płakała.

Dziecko wyrosło,
na przyjaciela dobrego humoru
z mocą uzdrawiania,
kalekim heretykiem nigdy nie będzie.
Czasami czoło musi podrapać w rękaw mamy,
a ból to łobuz i jego złośliwy koleżka.

Na pustynię zaprośli go Trzej Królowie,
pokazać ogrom diabelskiej otchłani,
przyznał że diabła dobrze zna jak każdy
ale jego Ojciec mieszka zupełnie gdzie indziej.


niedziela, 1 stycznia 2012

Świat spod ciemnego koca

Eony temu Bóg, który był dzieckiem,
bawił się zarzucając na siebie ciemny koc w kratę
w karnawałowym pokoju babci,
pełnym serpentyn i kolorowych lampeczek,
rano gdy piec był jeszcze zimny,
kreował świat w czarnej otchłani,
gwiezdny firmament opirał na głowie,
z świetlistych szpar wydmuchiwał zimne powietrze, kleił nowe życie,
jednym mrugnięciem powieki spajał wszechświaty.
piec się nagrzewał,
babcia pytała, czy ma czym oddychać,
z tej troski w głosie i ciepła ognia,
narodziło się słońce, które utuliło nasionko dla nowonarodzonych.

Dzieciątko Bóg zgłodniało, poszło na śniadanie,
świat pod kocem został sam,
tuczył się w koło,
rozmanażając powtarzał,
pierwotnie pulsował,
sztucznie rósł na drożdżach pożyczonej wyobraźni.
Rozrósł się tak że popękały ściany babcinego pokoju,
w entropi zanikł cały, stary dom.

Dzieciątko Bóg wróciło, przeobrażając się w Ojca.
Na ratunek wykreowanym dzieciom,
wysłał tam jedynego syna,
z dobrą nowiną, wracajcie do Stwórcy,
bo na ten świat spod ciemnego koca nie ma już miejsca.
Przywitam was, przez nos, uszy, oczy i serce,
a mieszkać będziecie po środku mojej głowy.

Dla babci Danusi


O mnie

Moje zdjęcie
"Wszystko mi wolno, ale nie wszystko jest pożyteczne. Wszystko mi wolno, lecz ja nie dam się niczym zniewolić". Paweł z Tarsu