Chrystus słowem,
które wymkneło się z poparzonych ust
spoconego Boga Ojca z pierwotną gorączką,
kropelki rozgrzanego Logosu,
spływają z jego wysokiego czoła,
coraz niżej i niżej, bez adresu,
wzbierające fale z wrzątku,
wyrzucają na brzeg poparzone ciała Cherubów,
rozgotowana skóra odłazi od kości,
płatkami dla nowego.
W świątyni nieruchomych mięśni, hula wiatr
zdmuchnął płomień najgrubszej gromnicy,
odtłuszczona ofiara,
dieta nadchodzącego wodnika,
lekkie życie bez nadwagi i grzechu,
stacje drogi krzyżowej wymazane gumkami,
są już przejezdne,
wreszcie dojedzie tam spóźniony pociąg.
I po co było tyle krzyku
z gardeł wypalonych jadem najświętrzych substancji,
nigdy Go tu nie było i nigdy Go tu nie będzie.
Chrystus jedynym nie zmęczonym okiem
wygląda ze strychu pod sklepieniem z czaszki
zbiera niepotrzebne graty
przykrywając kurzem,
tu odpoczywaja przed zbawieniem,
mieszka w przeciągu,
domu w samym centrum,
nigdzie nie wychodzi,
czeka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.