Księżyc pusty jest w środku,
przypudrowany siwieje na słońcu.
Skorupa się marszczy, kruszy, odpada.
Okopcone po wybuchach wulkanów,
kratery ukryte pod makijażem
ujawniają się wyraźniej dopiero w oku teleskopu.
Po co więc oddawać mu cześć i składać hołd?
Czcić to zimne ciało?
Po co na nim lądować,
wieszać tam flagi,
przytulać do serca meteoryt z lodu?
Pareidolia rysuje kobiecą twarz na skale —
z pozoru zamyśloną,
a jednak to tylko zaćmienie,
halucynacja dualnej mądrości,
hodowanej na drożdżach lunarnych kapłanów.
Z globalnego ocieplenia wizerunku i wnętrza
da się jeszcze wydobyć bogactwo, napęd, duchowe paliwo,
pierwiastki dla nowego eonu.
Tu potrzebny jest jednak mężczyzna -
iskra dawnego rycerstwa zaprzyjaźniona ze śmiercią.
To on zwycięży kult lunarny,
twarz zamazaną kosmetycznym pyłem oczyści,
i odetnie energie zasilającą projektory
rzucające blade światło
na nocne niebo.
Na wieczność pozostanie w małżeńskiej osadzie
krzesając ogień,
uderzaniem żelaza o kamień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.