Lot i jego żona na agresywnej diecie,
wiercą i nakłuwają,
ostrym nie przyciętym paznokciem
dziurki po ogolonych włosach na skórze,
wypełnione lnianym olejem,
wyciśniętym jak pot,
niech sączy się dla nadziei
po ciężkiej pracy z obornikiem
na przydomowym ugorze.
Wysiłek staje się coraz tańszy,
można go kupić na wyprzedaży,
w kolonialnym sklepie na przedmieściu Soar.
Kolory aury spływają z monidła
na brudną podłogę pustego domu.
Siódmy dzień,
kończy się katar Świętego Ducha,
wreszcie poczuł siarkę nad brzegiem Jordanu.
W prezencie od rodziny dla męża
gwoździe zamiast goździków na święto imienia.
Przejedzony słodyczami,
z uszkodzonym
od słonecznego rozbłysku wzrokiem,
Lot się ewakuuje
z przepaską ślepca,
w śmierdzącym habicie na chwilę.
Laską z martwego drzewa,
strąca owoce żywota,
dotyka świata by się nie przewrócić,
przepędza przechodniów na czarno-białych pasach.
Wypluł resztki śliny,
osuszony pot,
na skórze czerwieni się mapa z łuszczycy,
odpadają łuski świeżo złowionych ryb,
wolnym krokiem, nagą stopą, wymyka się.
Ogień zajmuje swoje miejsce w Sodomie,
nawet tłuste od kremu kości,
zmieniają się w popiół.
Duch Święty z oczyszczonymi zatokami
dmucha coraz mocniej,
podsycając popielcową burze.
góry siwego pyłu przykrywają
migające neony, najwyższych apartamentowców.
Lot w drodze, ciągle do przodu,
nie robi przystanków,
nie czeka na kolejny pociąg,
biegnie coraz szybciej, raniąc stopy,
krwawią otwarte rany na dłoniach.
Żona Lota tuż obok,
zakochana, sól nowej ziemi.